„Dygot” Jakub Małecki

Długo odkładałam lekturę znanego polskiego autora (ostatnio stale poezja i poezja).
Gdy wychodziłam z ostatnich Świątecznych Targów Książki w Rzeszowie rzuciły mi się w oczy te trzy. Promocja cenowa przeważyła szalę decyzyjną – a właściwie zadecydowała rozmowa z empatycznym, oczytanym panem. Zakupy zostały zrobione.
Przy niedzieli sięgnęłam – jedna książka w jeden dzień.
Od „Dygotu”… Dygoczę –
Czy sięgać po „Rdzę” i „Święto ognia”?
Patrycja powiedziała mi, że po „Rdzę” tak. Sięgnąć.
Rozdygocze mnie mocniej …
I tak „Rdza” pozostała w poczekalni …
W weekend przeczytałam „Dygot” Małeckiego.
Ileż on tam porusza wątków, jak potrafi wzbudzić lęk tam, gdzie pozornie nie ma nic strasznego, jak potrafi zbudować światy, osobowości, historie. Jak umiejętnie ukazuje, co jest źródłem ludzkich nieszczęść, niestety obawiam się, że ci, którzy powinni to wiedzieć nawet jeśli przeczytają – to nie zrozumieją.
Nie płaczę przy filmach, nie płaczę przy książkach, w ogóle bardzo mało płaczę.
Dygot to zmienił, żal ach jak żal, niespodziane, niezawinione nieszczęście; tym bardziej, że też żyłam na prowincji i wiem, jak ludzie potrafią być okrutnie względem odrobiny inności – a cóż dopiero mówić o albiniźmie. Ileż lęków wyrasta bardziej na ludzkich wyobrażeniach, wręcz zabobonach? Ileż razy to, co przeraża na pierwszy rzut – zyskuje przy bliższym poznaniu?
Nie czytam innych opinii o tej książce, nie chcę, by mój zachwyt został czymś zbrukany, odbieram przekaz poprzez swój entuzjazm, poprzez swoją chęć pomocy i widzenia radośniejszych stron.
Po tej lekturze mam wrażenie, że autor nie używa alkoholu. To powinna być obowiązkowa książka na spotkaniach aa. Właściwie w każdym wypadku źródłem nieszczęścia była ta używka.
Tak chcę pisać. Tak upoetyzowywać rzeczywistość, by mniej bolała.